Zapraszam na relację z przygody, jaką było dla mnie uczestnictwo w szkoleniu California Superbike School. Jak się tam czułam, jaka jest moja opinia o CSS, czy warto zainwestować – czytajcie o tym i o owym.
O polskiej edycji California Superbike School usłyszałam kilka lat temu. Od razu zajrzałam na stronę sbkschool.pl. Lektura książek Keitha Code’a oraz wielokrotnie obejrzany film Przyspieszenie dawały nadzieję, że to szkolenie pomoże mi się stać lepszą motocyklistką. Później posłuchałam opowieści kilku absolwentów poszczególnych poziomów tego kursu i mój apetyt wzrósł jeszcze bardziej. Jedyną przeszkodą była cena, więc wybierałam znacznie tańsze szkolenia prowadzone przez różne szkoły motocyklowe.
Dzień przed szkoleniem okazało się, że kolega nie może na nie jechać, bo miał wypadek. Dostałam propozycję zastępstwa. Skoro szansa sama do mnie przyszła, nie mogłam się już dłużej opierać – zainwestuję te dwa tysiące i przekonam się na własnej skórze, czy warto.
Mniej więcej dwie sekundy po podjęciu decyzji pojawiły się wątpliwości – czy mój motocykl nadaje się do takiej jazdy, czy mogę jeździć na oponach enduro, czy mistrzowie na mega wypasionych maszynach nie zepchną mnie z toru i czy w ogóle dam radę – Tor Poznań, to nie lotnisko w Ułężu! Ale klamka zapadła i wieczorem zaparkowałam pod hotelem oddalonym trzydzieści kilometrów od toru.
Biała 20-tka
Zgodnie z oczekiwaniami na padoku spotkałam sześćdziesiąt mniej lub bardziej wypasionych motocykli, których nawet nie potrafię nazwać. Wszystkie wyglądały na nowe, świetnie przygotowane do jazdy. Wypolerowane, bez rys na plastikach, niektóre ze śpiworami podgrzewającymi opony, niektóre na specjalnych stojakach. A przy nich jeźdźcy – większość w skórzanych kombinezonach, niektórzy z wytartymi sliderami. Mój sfatygowany off-roadowymi glebami Transalp 600XL z 1998 roku wyglądał obok nich jak biedny kuzyn z egzotycznego kraju.
Szkolenie od samego początku nie przypominało tych, w których brałam udział do tej pory. W czasie rejestracji musiałam podpisać stosowne oświadczenie, dokładnie obejrzano moje prawo jazdy. Jeden instruktor przechadzał się wśród motocykli i zaklejał wszystkim lusterka, inny kontrolował kaski i rękawice każdego uczestnika, jeszcze inny sprawdzający stan techniczny motocykli odesłał mojego trampka do serwisu na regulację naciągu łańcucha. Niektórym nakazano założenie db killerów. Potem zostaliśmy podzieleni na trzy grupy, każdy motocykl dostał swój kolorowy numer szkoleniowy. Od tej chwili stałam się białą 20-tką.
Teorie nie tylko dla pasjonatów
Podniecenie udzieliło się wszystkim i czułam, że każdy marzy już tylko o odkręceniu rollgazu i śmiganiu po gładziutkich, wyprofilowanych zakrętach toru “na miarę naszych możliwości”. Tymczasem zostaliśmy zaproszeni do namiotu na wykład o bezpieczeństwie. Choć wszyscy spodziewali się nudnej pogadanki w stylu tych, które większość z nas kojarzy z domu i okresu swojej nastoletniości, okazało się, że Panowie z CSS i zarządcy toru są konkretni i mają dar opowiadania.
Wyłożono zasady panujące na torze, powiedziano, kiedy możemy wyprzedzać, jak sygnalizować zjazd z toru, jak czytać sygnały opiekunów technicznych obecnych na zakrętach. Polecono regularnie pić wodę i korzystać z przekąsek. – W chwili, gdy poczujecie pragnienie może już być za późno. Wasz organizm będzie wyczerpany i stracicie potrzebną koncentrację.
Na koniec objaśniono system szkolenia – pięć wykładów i pięć sesji na torze na przemian. Każdy uczestnik miał swojego trenera, który w odpowiednim momencie znajdował nas na torze, dawał znak by za nim jechać i pokazywał, co mamy robić. Po sesji lecieliśmy biegusiem na omówienie przejazdu. Moja opinia o CSS już się klarowała.
Zakręt w pięciu krokach
Pierwszy poziom szkolenia CSS poświęcony jest płynnemu pokonywaniu zakrętów. Podzielono go na pięć modułów. Najpierw teoria, że zakręt to pięć prostych czynności, potem praktyka, która teorię udowadnia. Po sesji na motocyklu obowiązkowa informacja zwrotna od opiekuna na torze.
Na kolejnych lekcjach coach Gary rozkładał zakręt na czynniki pierwsze. Poza prostym omówieniem konkretnego zagadnienia, stawiał pytania i dawał wskazówki, które pomagały zrozumieć, jakie błędy popełniam jeżdżąc motocyklem i dlaczego tak się dzieje. Zrozumiałam, co mnie dotychczas blokowało, co sprawiało, że przed każdym trudniejszym zakrętem wpadałam w panikę, za wcześnie lub za późno rozpoczynałam skręcanie, czemu na łuku milion razy korygowałam tor jazdy i wychodziłam z zakrętu tam, gdzie mnie motocykl poniósł, a niekoniecznie tam, gdzie sama chciałam. Każdy błąd, który popełniałam lub mogłam popełnić, został rozłożony przez Garego na atomy. Dostałam antidotum na każdą głupotę, jaką mogę zrobić w czasie jazdy.
Co ciekawe, w tej teorii nie było zbyt wiele teorii! Nic o fizyce, mechanice czy aerodynamice. Słowo “przeciwskręt” padło dopiero po czterech godzinach szkolenia i nie chodziło wcale o tłumaczenie, jak tajemniczy kąt wyprzedza główkę zamocowaną w ramie, czy też jak precesja i żyroskop wytrącają motocykl z równowagi. Zamiast tego trener skupił się na poszczególnych czynnościach, które muszę wykonać by płynnie, bezpiecznie, optymalnie i szybko pokonać każdy zakręt. Jak sądzicie, jaka jest moja opinia o CSS, gdy w grę wchodzą takie metody?
W praktyce łatwiej niż w teorii
Stawiane przede mną zadania w teorii brzmiały niepokojąco. Bo czy kiedykolwiek spróbowałabym złożyć się do zakrętu na zamkniętej przepustnicy? Nigdy! Bałabym się, że tuż po tym manewrze czeka mnie bliskie spotkanie z kruszywem asfaltu lub okoliczną roślinnością przyglebną. W praktyce wszystko okazywało się proste i logiczne, a jazda z minuty na minutę zyskiwała na płynności, co budowało moją pewność siebie.
No to się zaczęło. Prędkość niewielka, tak na osiemdziesiąt procent możliwości. Nikt nie dzidował, nikt nie przekraczał granicy bezpieczeństwa i dobrego smaku. Maszyny grzecznie pokonywały 14 zakrętów rozłożonych nierównomiernie na 4083 metrach toru.
Na pierwszej sesji zrobiłam trzy pętle. Każdy ostrzejszy zakręt zachęcał do redukcji prędkości, a huk nadjeżdżających maszyn, których nie mogłam zobaczyć w zaklejonych lusterkach wywoływał panikę. Ale gdy pojawiał się przede mną duke Badger, wszystko stawało się prostsze, a otaczający mnie motocykliści ginęli gdzieś we mgle. Instruktor wkraczał przede mnie i pokazywał dokładnie, co i kiedy mam zrobić. Kiedy i z jaką mocą odkręcać manetkę, w którym miejscu się złożyć, gdzie patrzeć, jakim torem jechać i gdzie się rozluźnić, by pomachać rekami jak kurczak. Przewodnik sprawiał, że teoria zamieniała się w praktykę. Całkiem łatwą praktykę. Kolejne zadania łączyły się w całość – w płynnie i bezpiecznie pokonany zakręt. Każdy zakręt.
Zanim trafiłam na szkolenie elementy, o których mówił Gary, wykonywałam mniej lub bardziej udolnie. Nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, co robię i jaki to ma wpływ na bezpieczną jazdę. Teraz, pod czujnym okiem mojego personalnego trenera Badgera próbowałam stać się nieco doskonalszą motocyklistą.
Za każdym razem wsiadałam na motocykl wyposażona w wiedzę po zęby. Nie było szans myśleć o niebieskich migdałach, bo uruchamiając przed każdą sesją motocykl, byłam odpytywana na okoliczność czekającego mnie zadania – jaką umiejętność mam ćwiczyć w danej chwili, jakiego biegu używać i czy mogę posłużyć się hamulcem czy nie, jakie sygnały będzie mi dawał trener Badger i jaki cel mam osiągnąć.
Po sesji, gdy tylko odstawiłam maszynę pędziłam do trenera na osobistą rozmowę. Już na mnie czekał. Choć na torze nie był przy mnie przez cały czas, dokładnie wiedział, co w danej rundzie robiłam. Mówił, co było dobre, pytał jak to wpływa na jazdę. Mówił, co robię źle i pytał, jakie to niesie skutki. Mówił jak wyeliminować błędy. Wiedziałam, nad czym muszę jeszcze pracować. I nie chodzi o tak enigmatyczne określenia, jak “za szeroko wyjeżdżasz z zakrętu” czy też “jedziesz za bardzo po zewnętrznej”, ale konkretnie: “żeby mieć lepszą pozycję na wyjściu z zakrętu, masz odpowiednio wcześnie wybrać punkt skrętu i przestać się na niego gapić, a za to kierować wzrok dalej przez apeks” oraz “jedziesz po zewnętrznej i musisz się przy tym mocniej składać, bo za wolno się złożyłaś na wejściu”.
Lepsi i szybsi, czyli moja opinia o CSS
Po kilku godzinach szkolenia czułam, że zrobiłam mega progres. Przysłuchiwałam się też rozmowom innych motocyklistów. Oni czuli to samo, co ja. Wbrew moim obawom nikt tu nie szarżował, nikt nie starał się szpanować. Niezależnie od tego, jakim motocyklem ktoś przyjechał, jak dużo godzin spędził wcześniej w siodle, za jakiego uważał się zawodnika – zasada jest jasna: pierwszy raz na CSS – trafiasz na poziom pierwszy. Zakręty same weryfikowały umiejętności, trenerzy wyłapali każdy, najmniejszy nawet błąd. Przekazane wskazówki nie były krytyką, ale pozytywną zachętą do zmian. Chcesz jeździć lepiej? Trenerzy pokażą ci, jak to zrobić. Dzięki ich pracy w ostatniej sesji zrobiłam pięć okrążeń i prawie każdy zakręt był perfekcyjny. Jechałam ze znacznie większą prędkością niż na początku szkolenia i nie korygowałam toru jazdy.
Na szkoleniu w Poznaniu spotkałam ludzi, którzy chcą być lepszymi motocyklistami. Niekoniecznie szybszymi, ale lepszymi. Oni, tak jak ja poszukują wiedzy i rozwiązań, które pozwolą jeździć bezpieczniej, płynniej i… szybciej – trenują, dyskutują, pytają, czytają książki. Szkolenie CSS zawiera w sobie wszystkie te elementy i pozwala w krótkim czasie przeskoczyć o kilka leveli w motocyklowej grze, nie tracąc żadnego życia. I na pewno wielu z was zadaje sobie pytanie – czy warto wydać takie pieniądze na szkolenie? Myślę, że ci, którym zależy na rozwijaniu umiejętności, znajdą sposób, by wziąć udział w szkoleniu CSS. I to zapewne nie jeden raz.
***
O technice jazdy Keith Code, twórca CSS, pisze w książkach Przyspieszenie i Przyspieszenie II.
Powiązane teksty: