Można czytać książki, można znać teorię, można sądzić, że każdy może ukończyć triathlon, ale jak wszystko już się dzieje, to każde wyobrażenie sprzed startu okazuje się niczym w obliczu realnych przeżyć. Pływanie i z górki, tak? Kiedy po niezgrabnym delfinkowaniu zaczęłam biec do strefy zmian, poczułam, że nie mogę zapanować nad oddechem. “Jak ja to skończę, skoro już brakuje mi tchu?”
Zacznijmy od tego, że nigdy nie byłam typem sportowca. Swoje przygotowania do supersprintu w Płocku zaczęłam na dobre w połowie kwietnia, na dwa tygodnie przed opłaceniem startu. Wahałam się do końca kwietnia i ostatnich dni obowiązywania niższej stawki za wpisowe. Kompletnie się tam nie widziałam. Ja – niebiegający cykor z nadwagą.
Stwory z głębin i zmagania z tętnem
Z wszystkich trzech dyscyplin triathlonowych najlepiej czuję się w pływaniu. W basenie. Gdy widzę wszystko, co jest pode mną. Jak nie ma glonów. I ryb. Zdarza się, że te trzy czynniki powodują we mnie panikę. Za dużo filmów o stworach z głębin w dzieciństwie…
Z rowerem też miało być dobrze. Przecież niejedną 80-kilometrową trasę miałam już za sobą, a ubiegły sezon był rowerowy na co dzień.
Biegać nie lubiłam. Dopiero gdy zaczęłam podchodzić do biegania i swojego ciała z pokorą, zaczęło mnie ono cieszyć. Podczas pierwszych treningów tętno skakało do pierwszego zakresu już przy marszu. Z czasem się to trochę poprawiło i mogłam sobie spokojnie truchtać. Tempo z początkowych treningów – 10 min/km – udało mi się przed zawodami poprawić do ok. 8 min/km. Założyłam jednak, że na zawodach chciałabym pobiec nie wolniej niż 7 min/km.
W doborowym towarzystwie
Nie chciałam żadnych kibiców. Zawsze denerwowałam się słysząc “dajesz!”, “ciśnij!”. Bałam się, że będzie mnie to dodatkowo stresować. Otuchy dodawało, że nie startuję w zawodach sama – startowała ze mną Krysia, koleżanka z teamu o dumnej nazwie TRIspect. Wsparcie w trakcie zawodów dawała nam Kora – nasza trenerka i Majek – kolega z drużyny. Do grona moich kibiców dołączyła też niespodziewanie moja przyjaciółka Aga.
Zerwać plaster i zmieścić się w czasie
Na tydzień przed supersprintem w Płocku czułam się, jakbym była zakochana. Prawdopodobnie docierało do mnie jakieś 70% tego, co dociera zazwyczaj. Nie mogłam się na niczym skupić. Na dwa dni przed startem zniecierpliwienie sięgało zenitu. Pełna energii czułam, że każdy może ukończyć triathlon, nawet ja. Chciałam szybko zerwać ten plaster i poczuć pieczenie. Kiedy dojechaliśmy do Płocka i zaczęliśmy oglądać miejsce przyszłych zmagań, nie mogłam opanować banana na twarzy. Możliwe, że gdzieś w środku powiedziałam sobie: “jeśli nie będziesz się uśmiechać, to będzie trudniej”. I tak, uśmiech pomógł. Widzowie pomagali. Współzawodnicy pomagali.
Moim celem było zmieścić się w limicie czasowym 1h i 15 min. Robiłam skomplikowane, jak na polonistkę, obliczenia z zakładką: pływanie 12 minut, rower 30 minut i bieganie 20 minut. 8 minut w strefach zmian też powinno wystarczyć. I w ogóle jak już pokonam moje glonowe zmory w wodzie i wybiegnę na brzeg, to będzie już z górki i jakoś się do tej mety doczłapię. Tia…
Numerek przed startem
I oto przyjeżdżam do Płocka. 11 czerwca. Dzień sądu. “You know nothing” Alicjo Snow. I co? W najgorszych snach nie przypuszczałam, że będzie tak ciężko.
Na luzie, ponad dwie godziny przed startem odebrałam mój pierwszy w życiu pakiet, obejrzałam mapkę. Próbowałam ją ogarnąć, ale w stresie mi nie wychodziło. Postanowiłam, że będę robiła to, co wszyscy. Nadszedł moment, gdy pan z obsługi chwycił markera, kazał nadstawić bicka, pięść i łydę i namalował mi numer startowy przed wpuszczeniem z całym majdanem do strefy zmian. To była dla mnie ważna chwila. Ci wspaniali zawodnicy ze zdjęć, ze swoimi wspaniałymi numerami startowymi. Miałam swój numer i ja.
Mamo mamo, jestem w pralce
To, że za chwilę się to wszystko zacznie dotarło do mnie z opóźnieniem, w trakcie odprawy w strefie. Szybko oddałam buty i ciuchy, które miałam założone na kostium. Już w wodzie, jako pierwszak, nie wiedziałam, gdzie stanąć, żeby jak najkrócej płynąć w tłoku. Napięcie ogarniało wszystkich. Powtarzałam sobie w kółko “każdy może ukończyć triathlon, każdy może ukończyć triathlon”. Niech już dadzą sygnał i płyńmy – myślałam. I dali. Choć trwało to chyba wieczność. A ja płynąć od razu nie zaczęłam. Próbowałam odnaleźć się w tym wszystkim, ale zdałam sobie sprawę, że to niemożliwe i ruszyłam. Wiedziałam, że będzie ciasno, że będziemy się wzajemnie kopać. Ale że aż tak? Odruchowo chciałam przepraszać wszystkie moje ofiary. Płynąc żabką, próbowałam znaleźć dla siebie wolne miejsce. Okazało się, że utknęłam w potrzasku innych żabkowiczów. A przecież miał być kraul. Zaczęłam więc płynąć po swojemu, co chwila wpadając na kogoś. Z każdej strony żaba… jak tu uciec? Zastanawiałam się, czy nie dać nura pod żaby. W końcu w połowie pierwszej prostej zobaczyłam, że wystarczy, że przepchnę się między dwiema osobami i będę mogła opłynąć resztę po zewnętrznej. Tak zrobiłam, nasłuchując głosu ze szczekaczki “zawodnik 46 – kara za panoszenie się w wodzie” i wiązanki przekleństw ze strony innych pływaków. Uff… nic takiego nie nastąpiło. Dzień po zakończeniu zawodów zapytałam trenerki, na ile to, co zrobiłam było niesportowe. “Alicjo, to była najzwyczajniejsza w świecie pralka. To jest walka o przetrwanie – albo Ty albo oni. Jeśli ty się nie przepchniesz, to będziesz przepychana”.
Przepchnięcie okazało się najlepszym, co mogłam zrobić, bo już za moment opływałam pierwszą boję. Glony. Bleee. “Spokojnie, dziewczyno, bez paniki. Jeśli przyspieszysz, krócej będziesz je na sobie czuć”. Podziałało. W miarę szybko uporałam się z drugą i trzecią boją i wypłynęłam na ostatnią prostą.
Do utraty tchu
OK, można czytać książki, można znać teorię, ale jak wszystko już się dzieje, to każde wyobrażenie sprzed startu okazuje się niczym w obliczu realnych przeżyć. Pływanie i z górki, tak? Kiedy po niezgrabnym delfinkowaniu (podobno publika miała z tego ubaw, co dodatkowo jakoś cieszy) zaczęłam biec do strefy zmian, poczułam, że nie mogę zapanować nad oddechem. “Jak ja to skończę, skoro już brakuje mi tchu?”. Nie sądziłam, że siły opuszczą mnie już po pierwszej dyscyplinie. Jednocześnie wiedziałam, że nie mogę się tak łatwo poddać. Te wszystkie treningi… Wtedy przyszła myśl: “spokojnie, odpoczniesz na rowerze”.
Leżakowanie w strefie zmian
Zanim dotarłam do roweru, utknęłam w strefie zmian. Chciałabym napisać, że postanowiłam zrobić sobie selfie i wstawić na fejsa, ale nie – w dość niezgrabny sposób zaczęłam zakładać spodenki. Chyba wiecie, co dzieje się, gdy zbyt wysoko podsuniecie jedną nogawkę, a potem nieudolnie próbujecie włożyć nogę w drugą. Stopy wilgotne, zahaczają o materiał. Pierwsza próba nieudana, na szczęście udało mi się zachować równowagę. Trenerka mówiła, żeby kucnąć i przekładać palce – pięta. OK, to robię drugie podejście. Uff, wyszło. Skarpetki wchodzą gładko (stopy wytarły się przecież w spodenki). Przypominam sobie o szocie kofeinowym, którego miałam teraz strzelić. Odkręcam, piję, paskudne. Zakładam koszulkę, trochę się na mokrym kostiumie plącze. Zakładam numer na plecy. Kask, rękawiczki. I stres – czy wszystko zrobiłam dobrze? I tak mijają prawie cztery długie minuty. Dobre doświadczenie dla pierwszaka. Zdejmuję rower i biegnę pod górkę. Oddech taki sam jak po wyjściu z wody. No błagam. Wsiadam za belką, jak trenerka przykazała. Zaczynam pedałować. I ciągle nie odpoczywam.
Pochwała niewiedzy
Wyprzedzam kilka osób, kilka osób wyprzedza mnie. Robię pierwszą pętlę. Jakie to straszne jechać jeszcze raz to samo, pamiętać każde wzniesienie. Niewiedza to fantastyczna rzecz. Zwłaszcza, gdy mięśnie nie chcą współpracować. Zaczynam żałować, że nie posłuchałam Kory i nie odkręciłam bagażnika, na którym na co dzień wiszą sakwy. Teraz ciąży mi jak 10 kilo kamieni. W głowie kołacze się tylko “za wolno, za wolno”. Zaczynam rozmawiać z udami, ale nie chcą słuchać. Delikatnie udaje mi się przyspieszyć, kiedy dostrzegam belkę – koniec jazdy rowerem.
Wbiegam do strefy, odwieszam rower, kask i rękawiczki. Trenerka krzyczy, żebym po prostu przesunęła pasek z numerem startowym na brzuch, ale oczywiście w stresie jej nie słyszę – rozpinam pasek na brzuchu, przekładam numer i zapinam pasek na plecach – dokładam sobie kolejne 10 sekund.
Mentalne sepuku
Tylko jedna myśl dodaje mi sił – już tylko bieganie i koniec. Zaczynam truchtać. Wybiegam pod górkę. Próbuję robić to, czego uczyła Kora – małe, szybkie kroki i mocna praca rąk. Ale nie mam siły – robię trzy kroki podpierając się rękoma o uda. Na szczycie zaczynam biec dalej. Tu już tylko mnie wyprzedzają. I to jest okropne. Deprymujące. Mózg się ugina i mówi: “bo w bieganiu jesteś najsłabsza”. Uśmiecham się cały czas, ale mentalnie popełniam sepuku.
Złośliwi organizatorzy
Wiem, że cel będzie zrealizowany, bo mam jeszcze sporo czasu. Nic by się nie stało, gdybym znów na chwilę przeszła do marszu. Ale coś mi na to nie pozwala – “niech to się skończy wcześniej niż później”. Więc biegnę. Piątki przybijane z zawodnikami, którzy byli tam, gdzie zaraz ja będę, słowa wsparcia: ”jesteś super!, ty też!” dodają energii. Zawijam i przybijam piątki z tymi, którzy będą tam, gdzie ja byłam. Ktoś dopinguje zawodniczkę za mną. Wyprzedza mnie – z pokorą jej na to pozwalam, bo ciągnę ostatkiem sił. Widzę wolontariuszy stojących z wodą. Tak, ciągle czuję smak tego obrzydliwego szota. Poza tym muszę przecież chwycić ten kubek, jak ci biegacze na zdjęciach, nie? Chwytam, przepłukuję usta, wypluwam, grzecznie chcę odstawić kubek na stolik, ale wolontariusze krzyczą “niech pani wyrzuci, my zbierzemy”. Zakręcam na ostatnią prostą i… wbiegam w piach. Zaczynam przeklinać organizatorów, bo przecież nie mam już siły. Czy oni, złośliwcy, nie wiedzieli, że tak właśnie będzie? Zapieram się i próbuję z całych sił biec dalej.
Zły policjant i 5 z chemii
Wymyślam, że jak będę robiła długie kroki, to na pewno szybciej przeskoczę. Piach się ciągnie, jak pas pustyni w Błędowie. Przed metą kawałek ubitej trawy, ale nie mogę się nią nacieszyć, bo ostatnie metry to kolejna piaskownica. I właśnie w tym demotywującym momencie, na ostatnich metrach, przed swoją pierwszą w życiu metą, słyszę kibica Majka: “co tak wolno?!”. To, co we mnie ten okrzyk wzbudza, nie nadaje się na oficjalny tekst bloga Buk Rower. Niech będzie, że krzyczę do niego jakiś bluzg, podkreślam go stosownym palcem i… dostaję mini kopa, który winduje mój wykres EKG jakiś metr do góry, choć nie wiem, czy w tym piachu udaje mi się przyspieszyć.
Zupełnie tego momentu nie pamiętam. Wpadam na moich ludzi. Jakiś medal, jakieś picie. A ja nie mogę się zatrzymać – muszę pochodzić. Ściskam się ze znajomymi. Gratuluję koleżce z medalem na szyi, który też się uśmiecha i czekam na Krysię. Chemia w mózgu totalnie szaleje. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak czują się ludzie, którzy zdobywają tytuł IRONMANA – co i jak bardzo im w głowie wtedy eksploduje, skoro mi po supersprincie świat nagle zaczyna wirować, a nogi uginać się.
Jeszcze raz?
Heh. Udało się. Skończyłam 21 minut przed limitem czasu. To było kompletnie nowe doświadczenie i emocje, których stężenia w tym dniu i kilku kolejnych nie jestem w stanie porównać do czegokolwiek innego. Cały czas przygotowań i tego, co sobie udowodniłam wart był 53 minut i 56 sekund ogromnego dla mnie wysiłku. I pewnie to powtórzę.
Przydałoby się w tej relacji napisać coś o samej imprezie. Ponieważ to była pierwsza, w której uczestniczyłam, nie mam porównania. Dla mnie było super. Fajni ludzie z obsługi, sympatyczni sędziowie, rewelacyjni i wspierający zawodnicy. Podobała mi się kameralna atmosfera. Ciekawie poprowadzone trasy, na których nawet ja nie zdołałam się pogubić. I nawet ten piach na końcu wybaczam. Na pewno Płock w celach triathlonowych jeszcze odwiedzę.
Chwila dla filozofki
Wnioski? Dobrze mieć kibiców. Jeśli gdzieś obok dzieją się jakieś zawody, to jedźcie i kibicujcie. Krzyczcie “ciśnij!”, “dajesz!”, “jesteś super!”. Bo to daje kopa. Zabierzcie ze sobą zarówno dobrego, jak i złego policjanta. Nic tak nie daje powera przed metą, jak porządny wk..w na tego, kto krzyczy “co tak wolno?!”.
To, co dla mnie najcenniejsze, to odczucie na własnej skórze, w każdej synapsie ciała, że wszystko jest możliwe i że każdy może ukończyć triathlon. Że powinien ustawowo obowiązywać totalny zakaz mówienia sobie “nie dam rady”, bo się samego siebie okłamuje i zamyka drzwi, za którymi może czyhać wartościowe doświadczenie. Jeśli się chce, to można. Nawet jeśli wydaje ci się, że nie masz talentu, predyspozycji, umiejętności. Ciężką pracą można zrealizować postawiony sobie realny cel. A jeśli chcesz być mistrzem triathlonu, wybitnym malarzem czy ekspertem w dziedzinie genetyki, to spróbuj, zanim z zimną krwią utniesz głowę temu pragnieniu.
I dobrze się uśmiechać. Szczerzyć na całego. To pomaga. Na zdjęciach i tak wyjdziesz, jakbyś ryczał.
Powiązane wpisy: